Przedszkolak
Postów: 5
Data rejestracji: 06.07.2006 15:28
|
Krople jednostajnie uderzały o dach opuszczonego magazynu. Pomimo oznak wieloletniego opustoszenia, przez pokryte kurzem szyby przebijało się słabe światło. Co jakiś czas blask znikał na sekundę. Co jakiś czas ze środka odchodziło rzężenie. Ktoś tam był.
Mężczyzna w białym kitlu i masce na twarzy potrząsnął retortą z białym płynem. Z szyjki podniósł się dym. Chemik zakorkował naczynie i położył na stole pełnym wielokolorowych butelek i ampułek.
*
- Mamo, mamo, chce mi się pić!
- Ech mały... ciągle czegoś chcesz. Poczekaj chwilkę.
*
Mężczyzna, zajęty do tej pory czyszczeniem modyfikowanego kalashnikowa podniósł głowę i zobaczył, że Chemik już skończył. Wstał z ociąganiem i podszedł do stołu. Pochylił się nad butelkami.
- Skończyłeś?
- Mówiłem, że się wyrobię.
- Czemu jest ich aż tyle?
- Wszystkie oprócz białej i niebieskiej są do wyrzucenia. To różne efekty uboczne lub odparowania. Biała i niebieska, wymieszane, dadzą ci wirus, ale bardzo nietrwały. Trzeba go stworzyć dopiero maksymalnie na pół godziny przed podaniem.
*
Kobieta podeszła do kranu, wzięła szklankę i wypełniła ją zimną wodą. Zakręciła kran i poszła z powrotem do pokoju dziecka. Wzięła po drodze mały łyk.
*
- Nie da się tego działania przedłużyć?
- Tlen niweluje działanie zarodników. Same chorobotwórcze ciałka przypominają limfocyty, są nie do wykrycia. Stają się groźne dopiero po zetknięciu się z osoczem. Tak więc wirus ma pół godziny od stworzenia do rozpadu. Trzeba go w tym czasie poddać działaniu DNA.
- To czemu tego nie trzymamy w osoczu?
- Bo nawet kropla krwi sprawia, że Grad zaczyna produkować ów chorobotwórcze limfocyty. Jedna działka wirusa jest przeznaczona na około pół miliona ciałek chorobotwórczych. Na zabicie człowieka w ciągu godziny potrzeba zaledwie stu tysięcy. Jeden mililitr starczy na rozcieńczenie w jakichś dwóch litrach wody. Człowiek po wypiciu szklanki umrze w kwadrans.
- A ile wirusa będę miał z tych dwóch retort?
- Około litra.
- Rozumiem. Jak możesz to spakuj retorty z substratami wirusa w jakąś bezpieczną paczkę.
- Okej. Ale pamiętaj że wisisz mi jeszcze dwieście baniek.
- Jasne, jasne.
*
Szklanka stłukła się o kafelki.
- Mamo, co ci się stało?
Nic, nic dziecko. To tylko... chęć...
- Maaaamoooo!
Nie martw się, nie będzie bolało.
- Aaaaaaa!
*
Chemik chwycił obie retorty i troskliwie owinął gąbką. Wsadził je do pojemnika. Odwrócił się do Michaela.
- Wszystko!
- Jesteś pewien?
- Tak, teraz dawaj co mi się należy!
- Służę uprzejmie.
Michael przesunął dłonią po przedłużonej lufie karabinu. Nagle szarpnął za zasuwę, podniósł kolbę do ramienia i wystrzelał w Chemika cały magazynek. Biały kitel powoli nasiąkał krwią. Choć rozrzut serii był potężny, kilka kul trafiło w cel. Chłopak zataczając się wpadł na stół. Michael jakby dopiero rozumiejąc co się dzieje skoczył niczym pantera. Ale nie zdążył.
Chemik ostatkiem sił zdeptał pudełko z retortami, rozległ się dźwięk miażdżonego szkła. Z pomiętej tektury jął unosić się dziwnie syczący w zetknięciu z powietrzem dym.
Michael, nie myśląc długo, podbiegł do ściany, stłukł szybę bezpieczeństwa i wyjął szlauch. Po chwili z gumowego węża trysnęła woda. Zepchnięte ciśnieniem pojemniki spadły ze stołu, potłukły się i wszystko razem wpadło do zdewastowanej studzienki.
*
- Kochanie, co się stało? Słyszałem krzyk.
To nic Marc, po prostu miałam lekkie problemy wychowawcze...
- O jasna cholera, ty suko, co ty zrobiłaś dziecku!
Samo się skaleczyło... Ja tylko ulżyłam mu w cierpieniach...
- Zginiesz gnido!
Czy ty myślisz, że rewolwerem możesz mi coś zrobić?
- Zaraz się przekonamy...
Głuchy strzał, cichy jęk.
- Jednak chyba można.
*
- Komendancie, oszalały nastolatek zamordował całą swoją rodzinę! Całą! On to zrobił własnymi rękoma!
- Louis, pamiętasz Erniego z parku? Brutalnie zamordował jakąś spacerującą parę. On ich utopił w źródełku oligoceńskim!
- Szefie! Mamy wezwanie! Jakaś baba przegryzła tętnicę swojemu dziecku! Mąż ją zastrzelił w obronie własnej. Co za świat...
- Komendancie, jakiś mężczyzna próbuje swoim samochodem staranować bramę komisariatu!
- Co im wszystkim się stało... epidemia?
*
Długa lufa oparta o ekran zasłaniała prezentera, Michael strącił ją na ziemię kopniakiem.
- Odkryto już źródło epidemii. Jest nim woda! Ktoś dolał do cieczy obiegowej wirus, który razem z naszym azotowym systemem oczyszczalni podległ permutacji. Naukowcy ciągle próbują stworzyć antidotum, lecz nikt nie wie na jakiej bazie stworzono ciałka chorobotwórcze. Wiadomo natomiast, iż zatruta woda wzmaga wielokrotnie wyzwalanie tak zwanego hormonu agresji.
- A to się cholera jasna zrobiłem... Ale nie wszystko stracone... W końcu jeszcze nigdy nie grałem uczciwie.
*
- Szefie, dostaliśmy niezidentyfikowaną taśmę, ponoć jest na niej przemówienie terrorysty odpowiedzialnego za ten cały syf.
- To dawaj to na każdej z podstacji, cholera go, może chociaż obroty wzrosną.
*
- Drodzy mieszkańcy Freeze. Wiedzcie, że ów rEpidemia Gniewur1; o której trąbią media to moja inicjatywa r11; mój twór. Widzicie tę srebrną fiolkę w mej dłoni? Piękna, prawda? Oto i wasze serum. Jutro o, niech spojrzę, dwunastej chcę mieć równy miliard dolarów. Na tej kartce macie numer konta. Nie polecam sprawdzać drogi jaką przebędą te pieniądze, bo, macie moje słowo, zgubicie się po czternastym banku. Czystej wody w miejskim obiegu starczy na zaledwie pięć godzin. Wy macie piętnaście do wpłaty okupu. Po tym czasie będą już pierwsze ofiary odwodnienia. Pozdrawiam. Aha, no i wznoszę toast za wasze zdrowie.
*
Mężczyzna w długim czarnym płaszczu stał oparty plecami o latarnię. Światła przejeżdżającego samochodu odbiły się na kolbie wsadzonego za pasek rewolweru. W cieniu pod kapeluszem zamigotał przez chwilkę mały ognik papierosa.
Gdy z okna nieopodal przestały rozbrzmiewać słowa terrorysty, transmitowane ostatnio przez wszystkie stacje miasta, człowiek w płaszczu podniósł głowę. Spojrzał w zachmurzone niebo. Łzy czy deszcz? Bez różnicy.
*
Całe miasto patrolowane było przez grupy ciężkozbrojnej policji. Po raz pierwszy od czasów Schizmy Bram zarówno prewencja jak i antyterroryści dostali licencję na zabijanie. Co i rusz gdzieś wybuchały zamieszki wszczynane przez zatrutych nieszczęśników. Gdy się dało r11; wieziono ich do komisariatów i zamykano w kaftany bezpieczeństwa. Gdy się nie dało... cóż... zdrowieli szybciej.
*
Michael siadł przy komputerze i wstukał adres znanej encyklopedii online.
- Najpierw sprawdzę te cholerne permutacje r11; rzucił sam do siebie i zaczął czytać.
- Oznaczają zmiany, przekształcenia, ble, ble, ble, według klucza bądź losowe... Ale to matematyka... Nic o chemii... Sprawdzę co z tym azotowym oczyszczaniem. Hmm... Odkryte w czasie Schizmy Bram dla policji, system rurek z azotowym chłodzeniem i tytanowymi przegrodami... Aha, to dlatego to wszystko się zrąbało... Ciecz przechodząca przez oczyszczalnię mieszana jest z roztworem azotu i opiłków srebra, poddawana jest jonizacji, dzięki czemu ciecz staje się odmineralizowana. Pewnie potem tę sól i inne gówna wrzucają z powrotem. Mój wirus rozcieńczony w monstrualnej ilości wody, do tego wymieszany z tymi refektami ubocznymir1;... Po prostu się cholerstwo zmutowało. Już nie zabija. Teraz namawia do tego innych.
*
Marc wyrzucił peta do studzienki. Owinął się mocniej płaszczem, padało coraz mocniej. Dobrze, że tego syfu nie ma przynajmniej w deszczu pomyślał. Odepchnął się od latarni i powoli ruszył w dół ulicy.
*
Michael spojrzał na zegarek. Za kwadrans dwunasta. No, ciekawe czy dotrzymają słowa pomyślał. Poprawił kalashnikowa na plecach i podszedł bliżej okna. Wiele, wiele pięter niżej, spomiędzy gęsto padającego deszczu przebijały się neony. rBank Neuver1;.
*
- Pomijając wciąż poszerzającą swe pole zagrożenia epidemię mam dla państwa kolejną złą wieść. Jak zapewne każdy już widział, pada nieprzerwanie od dwóch dni. I tutaj oddaję głos naszemu niezawodnemu meteorologowi. Lucas, witaj.
- Witaj Terrence. No więc mamy bardzo złe wieści. Pustynia zwana niegdyś Atlantycką, miejsce, na którym najłatwiej o jakieś rpamiątkir1; po Schizmie Bram. Pomimo rządowego zakazu prywatna grupa testowała na niej jakiś model amatorskiego pocisku. Rakieta trafiła w złoże amunicji. Cytując okolicznych mieszkańców rwalnęło aż pod Słońcer1;. Zdetonowana amunicja zawierała jakiś dawno zapomniany farsz będący jakąś tam formą ataku chemicznego. Nowopowstała chmura toksyn wymieszała się ze zwykłymi chmurami dając ów deszcz. Padać będzie jeszcze co najmniej tydzień, ale, uwaga r11; nie wolno dopuszczać by deszcz dostał się do wnętrza naszego organizmu! Rząd już rozdaje w miejscach publicznych specjalne maski i rękawice. Uważajcie. Mamy kryzys drodzy państwo. Po prostu kryzys.
*
Marc oparł się o samochód i zwymiotował na chodnik. A jednak nawet deszcz... Woda przeciwko ludziom pomyślał. Wstał i, choć pionu utrzymać nie mógł, ruszył dalej. Pamiętał wojsko. Byle nie stać w miejscu.
*
Świat widziany przez lunetkę karabinku zawsze fascynował. Wszystko co krzyżowało się z czerwonym paseczkiem wizjera mogło przestać istnieć w ułamku sekundy...
*
Duże zbiorowisko ludzi blokowało drogę. Wszyscy opatuleni w przeciwdeszczowe płaszcze od gry do dołu. I jeszcze te maski. Widok mógł zatrwożyć. Ale nie człowieka, któremu dane było widzieć Schizmę. Marc podszedł bliżej.
- Ludzie, ten biedak nie ma maski!
- O cholera, proszę pana, niech pan stoi równo!
Zaraz otoczyło go pięciu sanitariuszy, coś mu dawali pić, przykryli go folią. Nie przeciwstawiał się. Stracił wszystko. Po chwili znowu widział świat. Dotknął twarzy. Jego też zamaskowali. Wstał, podziękował cicho i podszedł do najbliższego budynku. Oparł się o niego plecami i ciężko odetchnął. Faktycznie ta maska pomagała.
*
Michael lustrował otoczenie przez lunetkę. No w końcu było już za dwie dwunasta. Gdy jął przeglądać ludzi przed bankiem, westchnął cicho. Wyostrzył wizjer na postaci opartej o mur. Nie, to nie może być prawda pomyślał. Ciekawe czy jeszcze ma tatuaż.
*
Marc czując kolejny już przypływ mdłości podparł się o kolana i zgiął w pół . Gdy skończył, zaczepił ręce za głową i przeciągnął się.
*
- Cześć Marc, niech no cię przywitam...
*
Coś cicho brzęknęło. Marc odruchowo skoczył do przodu i przeturlał się pod stojącego nieopodal pickupa. Będąc schowanym zarepetował pistolet i wystawił lekko głowę zza powierzchni samochodu. Jest! Siedemnaste piętro! Ale... ten karabin...
*
- I pach!
*
- Au! - Marc z powrotem wturlał się pod samochód.
Dotknął maski. Cała. Dotknął szyi. Po lewej, tuż nad obojczykiem poczuł roztętniony ból. Wyjrzał znów na chwilę i wystrzelił cały magazynek w okno, z którego strzelano.
*
Ludzie, przestraszeni strzałami spojrzeli na pickupa i w okno ze stłuczonymi szybami.
- To... on!
*
- Oj... r11; Michael cofnął się na chwilę od okna. Jedna z kul chyba go drasnęła. Ale po chwili odzyskał zimną krew. Usiadł na parapecie i spojrzał na ludzi.
- Obywatele r11; krzyknął r11; tak, to ja jestem tym terrorystą z telewizji. Tam, pod pickupem znajdziecie człowieka, który wlał wam truciznę do ścieków. Lekko go unieruchomiłem. Jak widzicie, jestem nieuchwytny. Mam nadzieję, że pieniądze będą gdzie mają być.
*
Żołnierski umysł Marca szybko kalkulował szanse na różne warianty. Zastrzelić go i udowodnić niewinność? Nie mam amunicji. Uciekać do domu? Pod domem jest policja... Zostaje pickup.
*
Michael wyjął z kieszeni pudełko z nabojami, wyciągnął posrebrzany pocisk i pokazał go ludziom.
- Widzicie to? Oto jedna z trzech fiolek z antidotum. Podoba się?
Spojrzał na leżącego nieopodal palmtopa. Liczby wciąż miały tylko dwa zera.
- Szkoda tylko, że jeszcze nie widzę pieniędzy na koncie...
Załadował nabój do osobnej komory w karabinie i wystrzelił go prosto w silnik pickupa. Zaraz za nim posłał zwyczajną kulę.
- Jak widzicie zostały tylko dwie porcje. Jutro zostanie jedna.
*
Marc wygramolił się spod podwozia i właśnie próbował otworzyć drzwi pasażera, gdy nagle coś rozwaliło się o maskę. Odskoczył zasłaniając twarz. Po ułamku sekundy z silnika rozległo się ciche rzężenie. Powoli rozumiejąc co się dzieje, odwrócił się i pobiegł w przeciwną stronę. Po dwóch czy trzech sekundach usłyszał oszałamiający grzmot i poczuł na plecach ciepło. Fala uderzeniowa zepchnęła go na jakieś schody. Stopnie wbiły mu się boleśnie pomiędzy żebra. Czyli to jego sprawa pomyślał.
*
Cyferki na miniaturowym monitorze szybko rosły. Setki szły w tysiące. Tysiące w miliony. Miliony w miliard. Oto nowoczesny terroryzm.
*
Huk narastał. Przez zsyp spadało coś dużego. To coś, osiągnąwszy już parter, znokautowało drzwiami małe dziecko i zaklęło szpetnie. Poprawiło potem na plecach karabin i pobiegło po śladach krwi.
*
- Ogłoszenie policyjne! Prosimy w dniach od piętnastego do dziewiętnastego pozostać w domach. Zatruty deszcz zadziałał na przetrzymywanych, chorych na agresję ludzi, jakby tu rzec... stymulująco. Wszyscy zatrzymani stali się obłąkani i niebezpieczni dla środowiska. Zdarzyły się już przypadki śmiertelne. Pożywienie zostanie Wam dostarczone. Nie wpuszczajcie nikogo, kto nie ma identyfikatora czystości wprowadzonego przez ministerstwo. Ludzi, których znacie, też nie wpuszczajcie, gdyż, na wygląd, chorzy nie różnią się niczym od zdrowych. Pozostańcie czujni.
*
- Ty tam, cela pięć, spokojnie siedzieć!
Wy chyba nie rozumiecie...
- Spokojnie bo łeb rozwalę!
Kraty nie są przeszkodą dla siły. Dla prawdziwej siły...
Kula odbiła się rykoszetem od krat trafiając w ścianę.
Widzisz człowieku, z nerwów nie umiesz nawet we mnie trafić...
- Odejdź diable! Moja ręka! Co ty zrobiłeś z moją ręką!?!
*
Marc szedł powoli drogą.
- Nie mam nic do stracenia. Muszę to jakoś powstrzymać. Może na uniwersytecie znajdę pomoc.
Podniósł głowę.
- O, cholera...
*
Michael siedział na dachu znanej księgarni. Oparł się o komin i spojrzał w niebo. Zawsze tak robił, gdy szukał pomysłu. Omiatał wzrokiem chmury, jakby szukając prztyczka, który cały ten bajzel by zatrzymał. Niestety chmury nie mają prztyczków. Mają piętra!
*
Dlaczego tak pusto na ulicach?
Boją się nas...
Zobacz, ofiara przed nami.
Jaka smakowita...
*
Drżącymi rękoma Marc wyszarpał rewolwer. Zostało pięć strzałów. Nerwowo podniósł wyprostowane ręce i wycelował w głowę najbliższego człowieka. Padł strzał. Zarażeni ludzie, niczym starożytni hoplici, nie przejęli się śmiercią jednego ze swoich. Przeszli nad zwłokami i wciąż parli dalej. Marc strzelił jeszcze czterokrotnie. Wataha przerzedziła się lekko.
*
Ciemna postać siedząca w zagłębieniu jednego z portyków zabytkowej kamieniczki opiera długą lufę karabinu o kolano. Spokojnie wyostrza celownik. Naciska spust. Raz za razem. Parokrotnie.
*
Marc podniósł się z klęczek i spojrzał w stronę, z której padały strzały. Nie wierzył
*
- I mam ci zaufać?
- Musisz.
- Zabiłeś mi rodzinę.
- Zrozum, chciałem ten wirus sprzedać w Chinach! Nie tutaj!
- Na razie ci pomogę. Ale nie licz na zbyt wiele.
*
Deszcz pada.
Krople uderzają o zimne niczym nagrobki płyty chodnika.
Nadchodzą
Już blisko.
Coraz bliżej.
*
- Chciałem iść na uniwerek spytać się młodych czy wiedzą coś o zarazie...
- Przecież nikogo nie zastaniesz. Mam lepszy pomysł. Potrzebny nam samolot, papier, szklanki, ropa, benzyna i fajerwerki.
- Zdebilniałeś?
- A żebyś wiedział.
*
- Kim jeste...
Krótki cios w szyję poprzedził znak zapytania.
- Który bierzemy?
- Duży.
*
- Oliwia, biegnij szybciej.
- Ale mamusiu, ja chce się pobawić w deszczu!
- Potem ci wytłumaczę, biegnij do domu.
Chcę się pobawić na deszczu!
- Dziecko, co ci jest?
Nic mamo. Naprawdę nic...
*
- Lej ropę do tych kanistrów i ładuj na samolot. Benzynę przelej do tych zielonych butli. Też załaduj. Ja lecę skołować jakieś kubki i gazety.
- Ale po cholerę?
- Zobaczysz.
*
Mały punkcik samolotu nikł między chmurami.
*
- I co teraz?
- Sprawdź w necie jaki wiatr jest.
- Poczekaj... zachodni.
- Czyli lecimy nad Mine Harbor.
*
- Posłuchaj mnie uważnie. Masz styropianowy kubek. Nalewasz do niego ropy do połowy. Wsadzasz tam kulkę z papieru i podpalasz.
- I?
- Ja będę leciał nisko nad ziemią. Będziesz najczęściej jak umiesz wrzucać te kubki do wody. Nie zgasną, ropa im na to nie pozwoli.
- Nie powiesz mi po co?
- Zobaczysz.
*
Gdyby ktoś był rybitwą, zobaczyłby duży, wojskowy samolot lecący parę metrów nad wodą. Zobaczyłby małe płonące punkty, które wylatywały z luku i dryfowały po powierzchni oceanu. Po kilkudziesięciu nawrotach prawie cała przestrzeń portu usiana była takimi punktami. Wprawna rybitwa naliczyłaby ponad dwieście ogników.
*
Zobaczcie, szkoła.
- O cholera.
Pełna...
- Dzieci, odwróćcie się
Tupot wielu nóżek.
Idziemy...
Długa seria ze stacjonarnego karabinu.
*
Samolot wykonuje nawrót. Widać, że się spieszy, gdyż ogniki zaczynają powoli dogasać. Człowiek w czarnym płaszczu bierze kanister i zaczyna wylewać jego zawartość do zatoki. Ciecz mieszając się z wodą i dotykając ogników zajmowała się ogniem.
*
- Okej. Sześćdziesiąt litrów ropy i ponad dwieście benzyny. Wszystko to płonie na dole. I po co?
- Mamy chwilkę na zatankowanie. Wracamy na lotnisko.
- Nie słuchasz mnie?
- A potem znowu fruniemy nad tą zatokę.
- Super.
*
Woda płonie.
*
Wielki aeroplan ląduje, postać targana wiatrem tankuje go. Chyba do pełna, długo to trwa. Po chwili znowu mkną w przestworzach.
*
- Która?
- Dwadzieścia po siedemnastej.
- Czyli minęło już pół godziny. Idealnie.
- Powiesz mi już o co chodzi?
- Słuchaj uważnie. Mine Harbor jest na zachód od Freeze. Wiatr wieje na wschód. Ogniki były po to aby zajęła się ropa i benzyna. Parujące paliwa razem z wodą stworzyły bardzo ciężką parę wodną, z dużą zawartością ołowiu. Ten obłok przenosi się właśnie nad Freeze. My odpalając fajerwerki nad miastem sprawimy, że chmury wysokie, czyli czyste, rspłucząr1; te toksyczne. Te zaś zostaną wtedy jakby przygniecione przez rołowianyr1; deszcz. Wszystkie toksyny spadną na ziemię. I tutaj najtrudniejsza część planu. Sprawdź, czy nie ma gdzieś tutaj jakiejś flagi.
*
Samolot zatacza nad miastem koła. Raz po raz wylatują z niego świetliste race. Przebijają chmury. Barwne wybuchy lśnią nad budynkami.
*
Policjant w masce stojący przed komendą zacisnął mocniej kaptur.
- O kurde, deszcz mocniej leje... Zginiemy...
*
- Mamo, zobacz!
Wysoko nad miastem. Hen, tuż przy chmurach. Kolosalna sylwetka wojskowego bombowca. A na nim. Błękit, biel i czerwień. Pomoc! Nad chmurami? Barwy, hałas, grzmoty. Coś nadchodzi! Coś się dzieje!
*
- Ludzie r11; drze się przez megafon postać w czarnym płaszczu stojąca u wylotu luku bagażowego.
- Otwórzcie kurki z wodą! Wylewajcie ją na ulice! Włączcie zraszacze, uruchomcie baseny, wyrzucajcie wanny cokolwiek. Tylko przykryjcie ulice wodą. Bo tak tylko możemy pokonać toksyny!
*
- Córeczko, co ty robisz?
- Bohaterowie kazali. Pomóż mamo. Masz wiadro i też noś.
*
Całe miasto jak jeden mąż jęło oblewać ulice wodą z kranu. Nasilony, cięższy od normalnego deszcz spływał do studzienki przykrywany toksyczną wodą z kranów.
*
Ile ludzi...
*
- Michael!
- Co?
- Jednego do jasnej cholery nie przewidziałeś!
- Czego?
- To cholera zakręć i popatrz.
*
- Szefie! Szefie!
- Co do jasnej anielicy! Jakbyś nie zauważył kretynie, mamy mały kryzys!
- Mam! Mam szczepionkę!
- To czego tak od początku nie mówisz! Biegiem z nią do antyterrorystów!
*
Na oko było ich pięciuset. Media mówiły potem o tysiącu. Szli powoli. Ale szli.
*
- Marc, steruj.
- Jasne.
*
Postać z karabinem o długiej lufie siedzi na klapie luku bagażowego. Celuje. Strzela. Trafia.
*
- Marc, zatrzymują się!
- Nie mów tyle bo jeszcze nie do końca te toksyny znikły. Możesz niechcący coś wypić!
- E tam, nic mi się nie...
*
Fala śmiercionośnych kul ustaje. Toksyczni znowu odzyskują dawne tempo i są coraz bliżej. Ludzie nie uciekają. Wiedzą, że nie mają gdzie. Zamiast tego pomagają wodzie wlecieć do studzienki.
*
- Michael? Co ci?
Nic przyjacielu.
- Ty też? O cholera.
Strzał, głuche tąpnięcie.
Moja noga! Ja cię zaraz!
Klaśnięcie.
*
Odlecieli?
Chyba takr30;
*
Postać w czarnym płaszczu podbiega do pokładowej apteczki. Czegoś szuka. Znajduje.
*
Woda wreszcie przemogła ogień. Zatoka dogasa.
*
Marc szybkim ruchem odkręcił buteleczkę ze spirytusem. Kopnął zatrutego partnera w bok. Gdy tamten jęknął z bólu, spirytus polał się wartkim strumyczkiem prosto w jego gardło. Kaszlnął, zaszamotał się. Pił.
*
- O, cholera, jakie to niedobre.
- Whisky nie miałem.
- Marc, co ty mi w nogę zrobiłeś!
- Stałeś się jednym z nich.
- Nie dało się inaczej?
- To ty chciałeś mnie zagryźć.
- Ech, jak ty coś zrobisz to zawsze źle. Idź lepiej pilotuj.
Postać w czarnym płaszczu idzie, siada na fotelu. Pstryka przełącznikiem autopilota. Łapie stery i podnosi głowę. Z niedowierzania mruży oczy.
- Co do...
*
Toksyczni znowu zatrzymują się pod naporem kul.
*
Młody chłopak wbiega na mostek i kieruje się do starego wojskowego. Drze się, przekrzykując ryk silników.
- Panie komendancie!
- Co do cholery?
- Nasz bombowiec na dwunastej.
- Co robi?
- Strzela do wrogów.
- No to macie go chronić jak [cenzura] własną szeregowy!
- Tajest panie komendancie!
*
Cały budynek Filtrów Miejskich obklejony był policyjną taśmą nakazującą zostać w bezpiecznej odległości. Tylko policja mogła ten nakaz złamać.
- Kim wy...
- Jednostka specjalna policji Freeze. Komisarz Cread. Proszę nas wpuścić.
- Już. Ale po co wy tutaj? Idźcie lepiej na miasto. W Filtrze nikomu nie pomożecie.
- Niekoniecznie.
*
Oflagowany bombowiec wiśnie na chwilę w powietrzu. Spada. Leci coraz niżej i niżej...
*
- Kurde, nie ma paliwa!
*
Opada pikując. Ale jego pilot to nie dzieciak. Wprawnie podrywa maszynę do ostatniego wzniesienia. Wyciąga na szybowcowym ciągu maksymalny pułap, po czym kieruje kolosa na zatokę.
*
- Michael! Spadochron!
- Mam!
*
Żołnierz w pełnym uzbrojeniu klęka przy Filtrze Miejskim Kanałów Freeze. Wlewa tam szklisto połyskującą substancję. Obieg trwa cztery godziny. Cztery godziny do wybawienia.
*
Zwalista sylwetka bombowca z flagą na skrzydle migoce coraz bliżej horyzontu W końcu styka się z wodą. Niknie pod jej powierzchnią. Ułuda ciszy trwa przez sekundę. Nagle wody Metro Harbor czerwienieją i rozlega się ogłuszający huk. Oflagowany rApollor1; spełnił swe zadanie. Już nie jest potrzebny.
*
Linia kilkunastu myśliwców pędzi nad miastem. Z każdego z nich wylatuje struga szklistej substancji. Ciecz miesza się z deszczem. Razem spada na ziemię, błogosławiąc jej mieszkańców.
*
Armia zatrutych nieszczęśników idzie coraz wolniej. Niektórzy padają. Chciwie piją deszcz. Zlizują krople z asfaltu jezdni. Czują, że żyją!
*
- Panie burmistrzu, kryzys zażegnany.
- Dziękuję generale.
- Kto zrobił serum?
- Studenci z uniwersytetu. Dostaną stypendia.
- Dobrze. A gdzie nasi główni wybawcy?
- No więc... widzi pan te dwie okrągłe flagi kołujące nad miastem?
- Tak! Na Boga! Co to jest?
- Spadochrony panie burmistrzu. Spadochrony.
*
- Wiesz co Marc?
- Słucham?
- Ja... przepraszam cię. Przykro mi z powodu twojej rodziny.
- Wiesz, ja wiem, że nie chciałeś, ale mimo wszystko to... Źle zrobiłeś. Poprawisz się?
- Mam nadzieję.
- Aha, sorry za nogę.
- Nie szkodzi. To mała cena za to co zrobiłem temu miastu.
- Już nie przesadzaj, postawią nam pomnik.
*
Rozlega się śmiech. Śmiech, niczym kwiaty na wiosennej łące pojawia się w różnych miejscach w całym mieście. Chmury przerzedzają się. Promienie słońca padają na ziemię. Poszerzają się i już po chwili całe miasto lśni. Woda załamuje światło, nad Centrum tworzy się tęcza. Nowe przymierze. Nowy pokój. Nowy początek.
___
Ten tekst poszedł na konkurs literacki Fantasyworld.pl i (choć wyników jeszcze nie ma) zdobył całkiem przychylne oceny. Wysłałem też go jako opowiadanie debiut do NF Zapraszam do komentowania tudzież krytykowania... PS - pocięte z pełną odpowiedzialnością |